„Wystarczy napisać »pamiętam«, wstrzymać się na chwilę, dając umysłowi szansę, by się otworzył, i w sposób nieunikniony będziesz pamiętać, i to pamiętać z jasnością i precyzją, które cię zadziwią”. Paul Auster (z wstępu Paula Austera do książki Joe Brainard I Remember)
Dla mnie to też jest zadziwiające, napełniające mnie zdumieniem jednostkowe działanie pamięci. Jestem absolutnie pewna, że z 10 osób żyjących równolegle ze mną i oglądających setki tych samych wydarzeń na Malcie od 1991 do 2020 roku uznałoby za ważne dla siebie zupełnie inne sytuacje niż te, które silnie zostały ze mną. Z pewnością najtrwalsze wspomnienia pozostają w nas, kiedy wchłaniamy je wszystkimi zmysłami. Kiedy czas, pamięć pogody, zapachu, dźwięku, melodii, śmiechu i opozycyjnie strachu zostawiają trwały ślad. Oczywiście jest jeszcze wiele innych bodźców według intymnego indywidualnego kodu cielesnych skojarzeń, kiedy chciało się płakać, krzyczeć, śmiać czy w pobudzeniu intelektualnego współodczuwania zgadzać lub nie, rozumieć lub nie, wątpić lub akceptować, znajdywać podobieństwa i różnice w kontrze do zobaczonych wcześniej wydarzeń i cieszyć się, że wreszcie odkryto dla nas nowy nieznany świat obrazu, dźwięku i słowa.
Nie ma co zapewniać, że wszystko, co tak nas fascynuje i dobrze przyswajamy, jest nowe. Wprost przeciwnie – idziemy ścieżkami już przetartymi, ale siła tkwi w nowej interpretacji, zauważeniu tych tropów, które wnosi czas aktualny, czy będzie się to odnosiło do polityki, czy sytuacji społecznych, czy do poszukiwań w sztuce, czy coraz silniej wkraczającej w przestrzeń sztuki i życia cyberprzestrzeni.
Jedno, co nieodparcie wydaje mi się ważne, to zero nudy, jak klasyczne to w doskonałym wykonaniu, jak nowe to odkrywcze chociażby w minimalnym procencie.
Myślę, że powinnam raz jeszcze powrócić do fenomenalnego amerykańskiego artysty Joe Brainarda, który z mądrą, naznaczoną prawem młodości ciekawością wyłuskiwał w I Remember – z pamięci – fragmenty ze swojego życia i czynił je ważnymi dla siebie i innych.
Idę więc jego tropem, by przywrócić te ważne chwile z przeszłości, które miały wprawdzie wymiar prywatny, ale były też częścią tego wspólnego przeżywania, jakie każdego roku dawała nam od lat 90. do dzisiaj teatralna Malta.
Performerka z berlińskiego Die Audio Gruppe szła schodami Okrąglaka, a dźwięk przesuwał się z nią, tworząc falę odbić, i to przypominało kobietę z obrazu Marcela Duchampa, a może jeszcze bardziej z obrazu Gerharda Richtera. Widziałam tę sytuację po przeciwnej stronie klatki schodowej i te dwa statyczne i ten jeden ruchomy obraz skleiły mi się w pamięci w hybrydalną całość.
Ale może to było w 2018 roku, brałam udział w spacerach miejskich, których tematem były przedstawienia realizowane na festiwalu Malta. Odwiedziłam wtedy Okrąglak. Kalejdoskop obrazów z tarasu tego pięknego zabytku architektury lat 50. Marka Leykama jest niezwykły.
Te dwa spotkania z tamtych chwil, doprowadziły mnie tego lata do powtórzenia tropu klatki schodowej i tarasu widokowego. Udało się ten ślad zrealizować podczas kręcenia ujęć do mojego filmu Bezwzględne cechy podobieństwa – kiedy z ekipą realizatorów o godzinie czwartej rano szliśmy serpentyną schodów pustego Okrąglaka, zdałam sobie sprawę, że te dwie sytuacje – z przeszłości i obecna – złączyły się razem w ulotnej pamięci. Może tylko deszcz, wczesna godzina i Poznań były inne.
Zaintrygowało mnie życie ludzi-robaków pleniących się na łące nad jeziorem Malta w działaniu Wormen holenderskich performerów z grupy Trajekt.
W pawilonie Międzynarodowych Targów Poznańskich byłam w niewiarygodnym wręcz tłumie ludzi, którzy przyszli wziąć udział w performansie MTM formacji La Fura Dels Baus.
Myślę, że było to pierwsze na festiwalu Malta wydarzenie z użyciem monitoringu. Silne, prowokacyjne sterowanie tłumem, który ciężarem swojej masy przepływał w przestrzeni pawilonu.
Po raz pierwszy odczułam, że jestem uwikłana w sterowalną grupę ludzi, moje stopy nie dotykały podłogi, jak wańka-wstańka przechylałam się to w jedną, to w drugą stronę, nie miałam żadnej szansy na indywidualny ruch, a nawet krzyk. Byłam uwięziona w monstrualnej formie, jednocześnie przerażona i zachwycona mocą, jaką niosła ta masa ludzka, czułam jednocześnie gniew i swój jednostkowy bunt. To było jedno z najważniejszych doświadczeń w moim życiu.
Koncert Wedding and Funeral Band Gorana Bregovicia zgromadził tłumy, także jego legenda, filmy, siła tekstów.
Był upalny wieczór, widzowie czujni, obecność kranu filmowej kamery, który co jakiś czas przepływał i zaglądał w twarze – nastrój zbliżającej się chwili rozpalał wyobraźnię. Huknęły trąby, rozszalała się perkusja, chór kobiet wydał mocny głos. Jestem dosyć odporna na aurę masowych koncertów, ale uwielbiam, kiedy zaiskrzy między wykonawcą a publicznością, no i zaiskrzyło.
Orkiestra dętych instrumentów, szalona energia Bregovicia spowodowały, że tłum sprowokowany znanym hasłem „kalashnikov!” zawirował.
Część odbiorców przeniosła się tuż pod estradę, inna tak jak ja wdarła się na krzesła i ławki. Zawirowały marynarki, chusty kobiet.
Ja zdystansowana uległam magii sytuacji, krzyczałam „kalashnikov!” i czułam, jak niesie mnie ta rzadka chwila euforii. Do dzisiaj jestem wdzięczna Bregoviciowi, tym wspaniałym głosom kobiet i tym helikonom i tubom, bo to była orgia zmysłów.
Pamiętam, że czekałam na przedstawienie Akt-orki wideoteatru Poza artystycznego tandemu Lothe i Lachmann w Muzeum Narodowym. Czekałam, bo byłam przekonana, że zobaczę tę dobrą aktorkę zapętloną w nową narrację w wielokrotnych zapisach wideo Lachmanna, ale pokazali „spektakl”, który już znałam sprzed lat. Nie lubię, kiedy artysta stoi w miejscu, to takie stawianie pomnika za życia dla swoich sprawdzonych już tropów.
Trzy razy w życiu śmiałam się tak, że brakowało mi tchu, ten drugi raz dzięki grupie klownówSemianuki i oczywiście nie tylko za sprawą inteligentnej burleski, lecz także z powodu wysokiego tonu śmiechu siedzącej koło mnie aktorki Teatru Muzycznego, Lucyny Winkel. Śpiewny, ale i histeryczny śmiech Lucyny zainfekował sąsiednie rzędy, a po chwili całą widownię, aż w końcu utworzył się niezwykły chór różnego rodzaju tonacji. Do dzisiaj zadziwia mnie siła tamtego śmiechu i żałuję, że tak niewiele mamy go wokół siebie w codziennym życiu, żeby tak chociaż raz w sobotę albo w niedzielę, albo w Nowy Rok…
Uwodzona przez nadczłowieka albo cyberanioła, byłam w tłumie ludzi, zapatrzona w czarne niebo. La Fura Dels Baus w Los Nadies tym razem była tylko Fretką z Els Baus, wprawdzie magiczną, prowokującą skalą, dźwiękiem i obrazem, perfekcyjnym opanowaniem przestrzeni publicznej, a jednak nie miała tej siły, której doświadczałam w 1995 roku sterowana wraz z tłumem, stając się częścią performansu MTM.
Perfekcja Fase. Four Movements to the Music of Steve Reich wzbudziła mój podziw dla Anne Teres De Keersmaeker, 54-letniej tancerki i choreografki.
Ten konceptualny wymiar ruchu, znaku, dźwięku, ta konsekwencja, precyzja wydały się aż hipnotyczne. Miała 22 lata, jak stworzyła i tańczyła Fase. Four Movements… po raz pierwszy. Zastanawiałam się, który to raz powtarza je w 2014 roku, czy popełniła kiedyś błąd, czy opóźniła ruch, czy potknęła się tak po ludzku.
Nie zdążyłam dojść do Galerii u Jezuitów na wieczór poezji Krystyny Miłobędzkiej z muzyką Wacława Zimpela, a tak ich przecież lubię osobno, a tym razem – razem. Może usłyszałabym ten fragment z tomiku Dwanaście wierszy w kolorze z 2012 roku?
jej za ciasno
za ciemno
za głucho
jej za-wiersze
The Notebook Forced Entertainment ujawnił mój ulubiony wątek bliźniaczości, podobieństw i różnic. Niezwykle prosta sytuacja: dwóch aktorów, bliźniaków, czarna scena Teatru Nowego, czerń ubiorów, okulary, tajemnicze dwa Duże Zeszyty i tekst, który płynie, relacja codzienności, wojna w tle, trwoga, odpowiedzialność, strach… Jakieś podobieństwo do Mirona Białoszewskiego, ale to podwojenie, ten rytm, ta bliźniaczość, te detale, małe znaki, gesty – to wszystko takie spójne i prawdziwe.
Wojna powróciła do mnie za sprawą Laury Leish i Wery V. w przestrzeni Republiki Sztuki Tłusta Langusta. Lubię klimat tej przestrzeni, ale tym razem idę tropem 100 pocztówek z zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu. Te pocztówki, korespondencja młodej niemieckiej urzędniczki do matki.
To klucz do zrozumienia czasu wojny, codzienności, niezbędnych przedmiotów i rzeczy, np. pończochy, słowa z pozoru obojętnego, ale wojna czai się obok, audio podbija nastrój, syreny, bombardowania, przecież Wera V. pracowała za rogiem w dzisiejszym CK Zamek. Jak to się dziwnie zapętla.
Zdegradowana przestrzeń bunkra na ulicy Taczaka była doskonałym miejscem dla formuły czytania w ciemności autorstwa Rity Baum. To opowieść kobiet emigrantek smutne świadectwo naszego czasu. Pauzy ciszy brzmią groźnie i słowa: „In our own words…”.
Jak ucywilizować nienawiść? To dyskusja na pl. Wolności w Poznaniu z udziałem Przemysława Czaplińskiego, o. Pawła Gużyńskiego, Mai Staśko.
Moja wątpliwość, czy w ogóle można ucywilizować nienawiść. Ale skoro spotkanie odbywa się na pl. Wolności, to może można. Jestem tu głównie dla Przemysława Czaplińskiego, którego mądre riposty i spokój wsączają się w mój mózg i duszę.
Kocham kino, więc kocham też dziedziniec szkoły baletowej, czyli małe kino, ale wielkiego Dżigi Wiertowa. Człowiek z kamerą filmową – ludzie, maszyny w trybach codzienności i historii. Obrazy się przenikają, czas przyspiesza i zwalnia. Minęły już 84 lata od pierwszego pokazu filmu w 1929 roku.
I znów dziedziniec szkoły baletowej, moje uwielbienie dla kina nakazuje przywołać jeden z najważniejszych filmów ostatnich kilkunastu lat.
Nowa fala to zjawisko zawsze ważne, grecka nowa fala to niezaprzeczalnie Giorgos Lanthimos, jego niepohamowana wyobraźnia i Kieł z 2009 roku.
To tutaj, na festiwalu Malta, zobaczyłam niezwykły film Kornéla Mundruczó Łagodny potwór – projekt Frankenstein i przypomniałam sobie Stroszka Herzoga z genialną rolą Brunona S., to tutaj uwiodła mnie młodość Xaviera Dolana w filmie Zabiłem moją matkę. Widziałam też filmy z obszaru sztuki Mariny Abramović czy fantastycznej rzeźbiarki Louise Bourgeois.
Ta ważna dla mnie artystka, której światowa kariera rozkwitła w stosunkowo późnym wieku sześćdziesięciu paru lat (to oczywiście taka ironiczna uwaga). Warto pamiętać o tej niezwykłej artystce, a film Peels a Tangerine na pewno odkrył cząstkę jej sztuki ukrytej w jednej małej mandarynce.
Znajomy artysta powiedział do mnie: „Idź koniecznie na Szewską, tam jest fajna instalacja Elsewhere, Offshore. Part 1: Cue China teatru Ant Hampton”. Byłam na pewno, ale pamięć wymazała mi obrazy, myślałam, że były biało-czarne, sprawdziłam w internecie, a tam kolor, więc byłam czy nie byłam? Przecież pamiętam, że moja twarz przepuszczona przez użycie podwójnego telepromptera nakładała się na twarz chińskiego robotnika i ta zbitka dwóch ikon została mi pamięci w czerni i bieli.
Rok 2010 zostawił mi w pamięci kilka klisz z twórczości belgijskiego artysty Jana Fabre. Znałam jego wcześniejsze realizacje obiektowe i performatywne z weneckiego Biennale i Documenta w Kassel. W hali nr 6 MTP zanurzyłam się w Another Sleepy Dusty Delta Day w wykreowany świat miniaturowych obiektów, performansu młodej kobiety, śpiewu kanarków i opowieści o życiu i śmierci. Ta liryczna sytuacja była w absolutnej opozycji do realizacji Sidi Larbi Cherkaoui w synchronicznym performansie Sutra z perfekcyjnie opanowanym ruchem i dźwiękiem. To zawsze ciekawe pytanie o stany graniczne, kiedy ciała performerów grają jak instrumenty w zorganizowanym wspólnym mechanicznym ruchu i dźwięku wydawanym przez stopy, ręce, tułowia i głosy. Absolutna monumentalna zgodność ciała i ducha, bo to przecież zen, joga i suficki trans. Oczywiście to też myślenie o formie instalacji autorstwa znanego brytyjskiego artysty Antony’ego Gormleya. Trudno stwierdzić, co zostawiło we mnie mocniejszy ślad. Myślę, że równowaga doznań polegała na z jednej strony liryzmie i estetyce Jana Fabre, z drugiej zaś – na sile i transie grupy mnichów, adeptów zen.
Dziesięć lat rozdziela dwa działania performatywne w przestrzeni publicznej X-times people chairautorstwa Angie Hiesl.
W 2006 roku przestrzeń w okolicy Starego Rynku zasiedlili ludzie na przeskalowanych krzesłach umieszczonych mniej więcej na wysokości pięciu metrów. Nie pamiętam, co czytali czy opowiadali, wyglądało to tak, jakby ze swojej codzienności, od rodzinnego stołu, unieśli się do góry i zastygli piętro wyżej bez możliwości powrotu. Pamiętam kobietę, gospodynię domową, zasiedziałą na ul. Świętosławskiej i mężczyznę wyglądającego na kontemplującego sytuację na ścianie Galerii Arsenał.
W 2016 roku na popularnym deptaku na ul. Półwiejskiej nieoczekiwanie trafiłam na szklany box (podobno było ich 10) z uwięzionym performerem, który przypominał eksponat galeryjny. Podobno obiekt był dźwiękoszczelny, ulica pełna głosów nie docierała do eksponatu, a także przechodnie nie słyszeli, co chce nam powiedzieć, wykrzyczeć zamknięty mężczyzna. To może takie dosłowne przesłanie bycia między wewnątrz i na zewnątrz, ale zawsze budzące zainteresowania odbiorców, w końcu od dzieciństwa mamy w pamięci wędrówki do zoo. Przeczytałam w katalogu, że to instalacja Driesa Verhoevena z dobrym tytułem Ceci n’est pas. Zapewne ten tytuł, który tak dobrze od czasu Magritte’a zadomowił się w sztuce, a który jest także tłumaczony jako „zdradliwość obrazów”. Chociaż ja wolę dosłowne „to nie jest to”.
Orchidee Compagnie Pippo Delbono właściwie rozgrywa się w mojej pamięci jak obraz świata zapełniony relacjami ludzi sprawnych i niepełnosprawnych i wzbudza szacunek dla wspólnego wysiłku zespołu i reżysera, którzy połączyli te dwie ciągle odsuwane od siebie strefy. I pamiętam idiom Malty 2016 „Paradoks widza”.
W 2017 roku obejrzałam Nie mów nikomu Adama Ziajskiego w Scenie Roboczej, widziałam znaki migowe, słyszałam dźwięki i teksty wyświetlane podczas projekcji, byłam w szumie obrazów i dźwięków ludzi niesłyszących i osoby niewidomej.
Byłam w świecie, którego nie znam. Ciekawi mnie on przez tajemnice, do których nie mam dostępu. Intryguje mnie też, co myśli reżyser o dalszej wędrówce lekko przetworzonego tytułu przedstawienia na Tylko nie mów nikomu, dokumentu braci Sekielskich, a jednak ten dodany mały spójnik „tylko” zburzył mury wielu parafii Kościoła katolickiego w Polsce.
Kocham filmy Luisa Buñuela, więc z pewnością dlatego skusił mnie spektakl Marcina Libera Dyskretny urok burżuazji i może jeszcze ostatnie zdanie z programu: „Czy oderwanie się od wspólnoty grozi nową krwawą rewolucją?”. Brzmi dobrze i mocno. I może jeszcze znaczenie pojęcia surrealizmu przyklejonego do obszaru sztuki, a jakże dobrze moszczącego się w polityce zawsze, a szczególnie dzisiaj.
Golgota Picnic – te dwa opozycyjne w znaczeniu słowa zadziałały na moją wyobraźnię. Ostatnia wieczerza naszego czasu, mocny głos Rodrigo Garcíi, soczysty spektakl zanurzony w mitologii, religii, polityce, a także w malarstwie Francisca Goyi. I tak jak jego obrazy – z wizją buntu i przemocy.
Oczywiście skrytykowany przez Kościół, prawicę, strzał w splot słoneczny.
Lubię projekty dyskretne, minimalistyczne, ale otwierające rozległą przestrzeń dla wyobraźni. Tym razem także scalające odległe przestrzenie.
Daniel Koniusz, Katarzyna Postaremczak i Tomasz Koszewnik w instalacji dźwiękowej Import/Eksport tak właśnie nałożyli dźwięki z miasta Urumczi, geometrycznego środka Azji, i z parku Wilsona w centrum Poznania. Taki mariaż, ćwiczenie dla naszej wyobraźni.
Konieczny…? Koniecznie! Niewątpliwie wielki Zygmunt Konieczny.
Ja kocham śpiew Agaty Zubel i ciekawą elektroakustyczną interpretację Cezarego Duchnowskiego, więc balsam na moją duszę – tak to pamiętam.
No właśnie nie pamiętam dokładnie, kiedy to było, ale wiem, że Akademia Ruchu zawsze politycznie i intelektualnie czujnie wchodziła w relacje z czasem równoległym. To niesamowite, że przez tyle lat trzymała formę i rękę na pulsie zawirowań społecznych i politycznych w Polsce i na świecie. Pamiętam, jak na Starym Rynku, a także w przestrzeni zdegradowanego wnętrza Wiepofamy oglądałam Życie codzienne po Wielkiej Rewolucji. Dwa, chociaż może był to inny tytuł. Została mi w pamięci ta fantastyczna scena, kiedy Jola Krukowska, symbol rewolucji w szerokiej czerwonej sukni, automatycznie przesuwa się w przestrzeni fabryki, a Krzysztof Żwirblis w podobnym kostiumie dołącza do kobiety. Ten znak siły i buntu kobiety i mężczyzny androgenicznie zapętlony był tak mocny! I oczywiście rewolucja w tle.
Jeżeli są wydarzenia, które w 2013 roku poruszyły nasze myśli, a ciało i głos chciało współtworzyć ten moment czasu, to z pewnością była to realizacja Marty Górnickiej Requiemaszyna, czujnie zaprogramowana w przestrzeni Starej Rzeźni. Siła tkwiła w grupie, w chórze performerów i w rytmie wyrzucanych słów z tekstów Władysława Broniewskiego.
Pamiętam ten bunt, ten rytm, te słowa, ten dialog siły i robotycznego języka. Zadziwiające, jak dobrze brzmiał Broniewski, jego requiem: „jestem całopalną ofiarą każdego systemu”. Jak proroczo brzmią te słowa dzisiaj.
Skok w wiarę – jak zwykle dobry, gorący Idiom Malty.
Jestem koło Muzeum Narodowego i po przeciwnej stronie ulicy widzę kartonową replikę naszego, umownie mówiąc, ukochanego Gargamela. Niewtajemniczonym wyjaśniam: tak sprytnie pewne kręgi społeczności poznańskiej nazwały wieżę dobudowaną do budynku Zamku Przemysła.
Wieża niby historyczna, podobno tak wyglądała, a miał być taras szklany z pięknym widokiem na panoramę Starego Rynku… Koncepcja Jarosława Kozakiewicza z 2007 roku rozbudowy Muzeum Narodowego w Poznaniu. I widzę dekonstrukcję kartonowej repliki wieży, kartony rozpadają się, słyszę śmiech młodych ludzi i oklaski dla autora Oliviera Grossetête’a i myślę, że solidnie zbudowany z nowej czerwonej cegły Gargamel będzie już tutaj na zawsze, aż z czasem przez zasiedzenie zostanie uznany za rekonstrukcję.
Taka jest dynamika skoku.
Opera Slow Man nie dała mi szansy na totalne odpłynięcie, zanurzenie się.
Opera jest dla mnie formą dość archaiczną, ale zdarza się być zjawiskiem, głównie za sprawą dźwięku i oszałamiającej skali głosu wokalisty (dla mnie wokalistki, bo uwielbiam głosy kobiece). Zdarzało mi się słuchać z przejęciem niezwykłych arii, ale z zamkniętymi oczami, żeby nie widzieć nieudanej scenografii. Zawsze szukam w sztuce tego momentu przekraczania granic.
Miałam nadzieję, że światowa premiera Johna Maxwella Coetzeego i Nicholasa Lensa Slow Man w reżyserii Mai Kleczewskiej będzie takim właśnie przeżyciem, ale nie była. Być może kluczem jest tutaj libretto, być może zawiódł ruch sceniczny. Coetzee czytany wydaje się płynąć, a może naznaczyła mnie lektura Hańby i film Steve’a Jacobsa z przewrotną grą Johna Malkovicha, może Slow Man nie osiągnął takiego napięcia i konfliktu, chociaż mezzosopran Lani Paulson w roli Elizabeth Costello był naprawdę przejmujący. Mam świadomość, że nie jestem specjalistką i mogę tylko mówić o swoim subiektywnym odbiorze.
Malta śledzi różnego rodzaju zjawiska nie tylko w obszarze teatru i to jest wielka wartość takich wyborów. Oczywiście idę zobaczyć Center for the Living Things, interwencję Diany Lelonek, artystki przypisanej do bioartu, w poznańskim Ogrodzie Botanicznym UAM. W gronie artystów rozmawiamy o efemeryczności w sztuce, szukamy obiektów Diany – zdegradowanych organizmów nieludzkich w naturalnym procesie ciągłego rozpadu i odradzania się natury. To ciągły proces, a Diana czujnie go śledzi.
W upalny wieczór byłam na wystawie Merch Jany Shostak i Jakuba Jasiukiewicza w Galerii Rodríguez. Jana, Białorusinka od lat mieszkająca w Polsce, walczy o zdobycie korony Miss Polski, ale przede wszystkim walczy o pokój na świecie. W 2020 roku aktywnie wspiera białoruski ruch domagający się wolności dla nowej Białorusi. Jana jest jednym z symboli białoruskiej rewolucji.
I tak zbliżając się do końca moich podróży w pamięci, muszę wspomnieć o najważniejszym w moim artystycznym życiu wydarzeniu, jakim była moja She-Ona. Media Story, dziejąca się równolegle w 13 przestrzeniach Starej Rzeźni zainfekowanej 30 projekcjami.
Takiej kumulacji emocji twórczych nie dostarczyło mi żadne z moich wcześniejszych działań. Po 12 latach od tej realizacji nadal uważam za aktualny tekst, który napisałam w dawnym już 2008 roku.
„She-Ona. Media Story to nie wypreparowana teatralność spektaklu, ale życie podpatrzone, fragmentaryczne, chaotyczne, niepodporządkowane żadnym regułom scenicznym. Bo to nie jest teatr. To widz układa swoje media story z fragmentów, filmów, tekstów, monitoringów. Bo to on – widz – może pominąć nieinteresujące go obrazy czy komentarze, może powrócić, by wyczekiwać na gest, słowo czy twarz nieznajomej. To on stanie się rekonstruktorem, to on może stworzyć swoje media story, także wtedy kiedy sam podpatrywany przez kamerę stanie się częścią medialnej rzeczywistości”.
Czarodziejska góra zachwyciła mnie w każdym szczególe tego wydarzenia.
Zanim na Malcie pojawiła się Czarodziejska góra, dochodziły plotki o światowej premierze, o eksperymencie, jakim jest opera łącząca elektronikę z wokalizą, krążyły znane nazwiska: Mykietyn, Bałka, Chyra, Komasa. Ja czekałam na śpiew ulubionej przeze mnie Agaty Zubel. Miałam szczęście – siedziałam w pierwszym rzędzie, a więc niejako w bliskości – czy można powiedzieć – w części scenografii Mirosława Bałki. Czarodziejska góra Tomasza Manna to pewnie dla każdego z odbiorców tego wydarzenia prywatna droga przez śnieg, chorobę, śmierć i wolność. Dla mnie szczególnie ważna, bo to rozprawa o sztuce, o porzuconych drogach wolności artystycznej, o końcu wszystkiego, kiedy pozostają tylko mgliste przeczucia, że można było zrobić coś lepiej lub inaczej. Miałam podobne odczucia jak w przypadku wspomnianego wcześniej performatywnego działania La Fury, ale tym razem znalazłam się w mglistej szarości, nostalgicznym śpiewie i rytmie, bardzo konkretnie porządkującym przestrzenie dźwięku, obrazu i akcji scenicznej. Wiedziałam jednak, że uczestniczę w fantastycznej, współczesnej interpretacji klasyki. To była wizja mocna, syntetyczna, wizualna i audialna. Wyszłam z przekonaniem, że brałam udział w wydarzeniu rangi światowej. Jako widz myślałam, że tworzę wraz z resztą widowni sanatoryjną wspólnotę obserwującą dramat młodych ludzi, którzy znaleźli się w złym miejscu i w złym czasie. Po pięciu latach od tego wydarzenia wybrałam się wraz z studentami z mojej I Pracowni Filmu Eksperymentalnego na UAP do Sokołowska, nazywanego polskim Davos, podobno z prekursorskimi sanatoryjnymi metodami leczenia gruźlicy.
Był styczeń 2020 roku, czas pojawienia się epidemii. Moi studenci zagrali w filmie swojego kolegi Ziemowita Dąbrowskiego zręcznie skonstruowany epizod Eliksir, nawiązujący do filmowych bohaterów: Harry’ego Pottera, Hermiony i innych. Wnętrze sanatorium w Sokołowsku przeniosło ich w przestrzeń Hogwartu. Jak dziwnie zapętla się Czarodziejska góra! Dla mojego pokolenia, ludzi 60-, 70-letnich, to oczywiście Mann, a także Hemingway i Śniegi Kilimandżaro oraz Malcom Lowry i Pod wulkanem, dla najmłodszego pokolenia to czarodzieje z Hogwartu J.K. Rowling. Nieuchronnie każde pokolenie ma swoją magiczną czarodziejską górę. To jest też pewnie siła ciągłej transgresji, którą przynoszą życie i sztuka. Łączą też zapewne stałe motywy, jak odosobnione miejsce, letargiczny czas, choroba, śmierć, przeczucie zbliżających się wojen, technologie i oczywiście namiętności. Ciekawe też, że każda z tych powieści została sfilmowana i to też jest pomost między XIX a XXI wiekiem.
Siri Hustvedt, moja ulubiona pisarka, a także historyczka sztuki, w The Shaking Woman or a History of My Nerves napisała: „Joe Brainard odkrył wehikuł pamięci”. Ja tylko poprowadziłam ten wehikuł dalej, tropem Malty i swojej pamięci.
Dyrektor Michał Merczyński, od zawsze modus vivendi Malty, w programie festiwalu Malty Ćwiczenia z uważności z 2016 roku napisał: „Szczególnie dziś – w świecie, gdzie o cierpieniu innych dowiadujemy się poprzez obraz bez przerwy i bezwstydnie – spojrzenie nie jest niewinne. Wiąże się z poznaniem tego, na co patrzymy, i decyzją, co chcemy z tą wiedzą zrobić. Coraz częściej wydaje się, że nie możemy już otworzyć oczu szerzej. Dryfujemy między rolami – aktora, widza, i świadka. Czasem najchętniej odwrócilibyśmy wzrok, żeby zapomnieć o tym, co zobaczyliśmy. Jednak właśnie ta dwoistość – współistnienie empatii i zdziwienia, zaangażowania i dystansu – czyni nas ludźmi”.
Pójdę na Hamleta w Starej Rzeźni. Michał Merczyński obiecał mi miejscówkę. Ciekawe, jaki będzie mój odbiór w tym nowym dla nas doświadczaniu sztuki w czasie zarazy.