krótki prolog: około roku 1970 joe brainard opublikował książkę pt. I remember, było to coś w rodzaju jego pamiętnika z nowego jorku lat 50. Każde zdanie – krótkie, wyrywane pamięci sytuacje – zaczynało się w nim od frazy „I re-member…”
wszystkie te jego „pamiętam, że…” składają się – jeśli w ogóle na coś się składają – na uwodzący, bardzo osobisty, szczery, miejscami trochę zamglony, melancholijny obraz jego doświadczenia tego miasta
jego „pamiętam, że…” stało się z kolei kanwą niezliczonych pisarskich pojedynków i parafraz (których już nie pamiętam, więc nie będę tu o nich pisał, ale jestem prawie pewien, że tak było[1])
tego grającego na kilku instrumentach jednocześnie muzyka z przejścia pod peronami na dworcu zachodnim?
tych stojących na rogu paderewskiego i szpitalnej jakby-indian sprzedających kasety z muzyką à la wczesny mike oldfield?
mięsną w bramie na ratajczaka, gdzie po koncercie można było spotkać róisín murphy?
biszkopty w meskalu?
ja pamiętam
i wspominając, szukam w tobie potwierdzenia własnych wspomnień
bo może i ty pamiętasz
a jeśli pamiętamy razem
to znaczy, że to prawda
a jeśli to prawda
to potwierdziliśmy sobie właśnie świat
i samych siebie w tym świecie
odnaleźliśmy się
zadzierzgnęliśmy między sobą jakieś więzy
niepewne to połączenie, raczej nigdzie nas nie doprowadzi i na dłuższą metę bym mu nie zawierzał
ale zawsze coś
koniec prologu
***
i: wtedy
niniejsze „pamiętam, że…” to zarazem chyba pierwszy w moim życiu tekst pisany z powodów, za które nijak nie odpowiadam
pierwszy powód jest metrykalny, drugi związany z miejscem urodzenia – obie te sprawy są raczej konsekwencją decyzji podejmowanych przez moich rodziców
tak się bowiem składa, że zupełnie jak malta jestem trzydziestolatkiem z poznania
radosna propozycja, by z tego powodu powyciągać sobie z pamięci jakieś niteczki wspomnień postawiła mnie w położeniu zarazem kłopotliwym i, by tak rzec, frywolnym
kłopotliwym, bo ową metrykalną ciekawostkę ciężko właściwie uznać za istotną przesłankę do pisania
frywolnym, bo zostawia mi tym samym spore pole do manewru
oto on:
wspominanie to obracanie minionych wydarzeń w głowie
a to pod kątem ich wyjątkowości, a to przydatności
szukam w nich dziś pęknięć
miejsc, w których zdarzyło się coś dziwnego
coś, co wykraczało poza przeznaczone im ramy
czasem wykraczało nieznacznie, czasem je rozsadzało
nie sądzę, żeby ów zestaw pęknięć miał się złożyć w większą całość (może z pęknięć nie da się budować całości)
ale zawsze to ciekawsze niż wspomnieniowa laurka
jeśli więc ten tekst – siłą rzeczy, o malcie – będzie wspomnieniowy, to właściwie bardziej o sposobach pamiętania niż o tym, co pamiętam
bo pamiętam, w gruncie rzeczy, niewiele
***
na przykład
w zasadzie nie pamiętam swojego dzieciństwa (powiedziałem ostatnio w rozmowie ze swoim ojcem)
i właśnie dlatego, jak sądzę, było to dzieciństwo szczęśliwe (zrozumiał, o co mi chodziło, zanim zdążyłem to wyjaśnić)
nie zdarzało mi się nic, co, by tak rzec, byłbym zmuszony zapamiętać
a suma doświadczeń, których zapamiętywać nie byłem zmuszony, złożyła się na ogólną stabilność mojego dorosłego życia, przez które idę uzbrojony w owo niezapamiętane dzieciństwo (to oczywiście trochę za proste, ale w dużej mierze prawdziwe)
gdzieś pośród nich, obok wycieczek rowerowych, wakacji w lesie, meczy piłki nożnej, jezior, spływów kajakowych i dziesiątków innych rzeczy, których nie pamiętam lub pamiętam mgliście
są też książki czytane mi na głos oraz książki, które czytałem sam
a także spektakle, na które zabierali mnie i siostrę rodzice
naturalnie, ich również w większości nie pamiętam
(a jak boleśnie różni się wyobrażenie na temat lektury z dzieciństwa od faktycznej lektury z dzieciństwa, wie tylko ten, kto przeczytał ponownie winnetou jako dorosły człowiek[2])
chcę przez to powiedzieć, że pomysł, by o świętującym trzydziestolecie festiwalu mówił ktoś, kto zna ten festiwal od dziecka
kto z nim niejako wzrastał i wraz z nim, by tak rzec, dojrzewał
że ten pomysł oczywiście brzmi dobrze
ale niekoniecznie jest dobry
bo chociaż z całą pewnością w pierwszych latach festiwalu – gdzieś tam, w latach 90., w odmętach przełomu wieków – działo się dużo
to ja akurat nic z tego pamiętam
a z kolei to, co pamiętam, mogło się równie dobrze nie wydarzyć w ogóle
albo przynajmniej nie w takim kształcie, w jakim to pamiętam
może się więc okazać, że kiedy mówię o tym, jak pamiętam mój festiwal malta
to wierutnie kłamię
***
festiwal był zatem: od zawsze
w takim sensie, w jakim początki mojego zawsze to początki festiwalu
nie wiem, czy posunąłbym się do stwierdzenia, że festiwal malta kształtował mnie teatralnie
teatralnie kształtuje nas zapewne dużo więcej niż tylko teatr (być może w procesie teatralnego kształceniateatr jest zgoła najmniej istotny)
ale festiwal malta z pewnością jest u początków tej drogi
charakterystyczny jest też tej drogi dalszy ciąg: na festiwalowe spektakle zabierali mnie rodzice, jako nastolatek chodziłem już na nie sam, jako dorosły człowiek miałem okazje je współtworzyć
właściwie nieuniknione wydaje mi się nadejście chwili, kiedy obejmę posadę dyrektora tego festiwalu (w wariancie mniej egotycznym, a zarazem bardziej jednak prawdopodobnym – na festiwalowe spektakle będę zabierał własne dzieci)
wyobrażam sobie (wariant egotyczny, ciekawszy), że pierwsze pytanie, na które musiałbym sobie odpowiedzieć jako nowy dyrektor – pytanie z rodzaju nienasyconych, pytanie, na które trzeba sobie odpowiadać nieustannie – brzmiałoby: co zmienić?
***
dlaczego akurat to pytanie?
skoro festiwal jest dziś dobry, nawet bardzo dobry?
bo jego siłą napędową pozostaje właśnie zmiana
i chociaż zmiana jest siłą napędową każdego dobrego festiwalu
to jednak malta zmieniała się radykalnie
swoim zmienianiem się malta wyznaczyła nowy poziom możliwości zmiany
malta ze zmieniania się uczyniła fetysz
i zmienianie się malty to jest naprawdę osobna historia (chociaż, znowu, za mało pamiętam, żeby ją dobrze opowiedzieć)
już sama nazwa festiwalu jest dzisiaj jedynie opowieścią o przeszłości
palimpsestem, powidokiem, wspomnieniem
echem dawnych uciech, śladem dawnych zbrodni
bo dzisiaj festiwal malta z maltą jako taką
czyli jeziorem maltańskim
czyli sztucznym zbiornikiem wodnym na śródce
(nazwanym tak z kolei na cześć zakonu maltańskiego, który stworzył swoją markę i potęgę w czasie wypraw krzyżowych – spróbuję wrócić do tego zabawnego motywu miejskiego później)
dzisiaj festiwal malta nie ma z tą maltą nic wspólnego
a kiedyś być na malcie (festiwalu) nieuchronnie oznaczało być nad maltą (jeziorem)
bo to tam wydarzały się przeróżne gwoździe programu w postaci spektakli plenerowych (nierzadko wykorzystujących jezioro jako scenę dla usadzonych na brzegach widzów) lub słynnych koncertów na mecie (pośród nich również koncert nelly furtado – bo i tak się kiedyś bawiliśmy – który w sumie się nie odbył, chociaż odbywał się dwa razy)
to, co się działo na malcie – w tym nad maltą – jakieś dwadzieścia lat temu, jest dzisiaj właściwie nie do pomyślenia
rozpasana banda cyrkowców, mimów i połykaczy ognia
święto rozpuszczonego po całym mieście offu
ogólnie rzecz biorąc, puder i akordeon
żadnych wyrafinowanych przyjemności dla pięknych pań i wytwornych panów
wtedy jednak nie był to problem, bo pięknych pań i wytwornych panów jeszcze chyba po prostu nie było, dopiero na swoje przyszłe piękno i wytworność zarabiali
a jak już zarobili, to zmieniona formuła festiwalu wycięła całą tę alternatywną hołotę w pień
malta z dziś i malta z wtedy to nie jest ten sam festiwal
punktów wspólnych brak
właściwie powinno rodzić to we mnie coś w rodzaju wewnętrznego rozdarcia – ostatecznie, musiałem być świadkiem tej zmiany
gorzej, że nie potrafię sobie uzmysłowić, kiedy dokładnie ten moment nastąpił
kiedy tamta malta przestała być tamtą maltą, a ta stała się tą?
gdzie ci cyrkowcy? gdzie ci mimowie? gdzie szczudła? gdzie tamte panczury i tamte gotki ze starego rynku, które, rozsiewając wokół siebie zapach benzyny, z niewiarygodną sprawnością i odwagą żonglowały nocami płonącymi kulkami, nazywającymi się poi?
(nie pytam, bo tęsknię – no, może trochę – pytam, bo nie wierzę, że tak całkiem zniknęli; pustego miejsca po zmienionej formule nie zajęli w inny sposób pewnie tylko dlatego, że nie chciało im się porządnie zorganizować)
zamiast tego wewnętrznego rozdarcia, mam jednak inne, nieusuwalne, poczucie
że ta dzisiejsza malta, malta moderne (własne produkcje, programy, kuratorzy, katalogi, karnety, spotkania, obowiązkowe silent disco i oczywiście, last but not least, własna marka wina[3])
że ma ona w sobie coś niezbywalnie sztucznego
że nowa malta to malta, która włożyła dużo pracy w nową siebie: przemyślała się, obczytała, nauczyła angielskiego, napisała sobie cv
i z zimną krwią wyparła się starej siebie
wzięła rozwód z offem i nie płaci nawet alimentów (może już nie ma komu)
stała się maltą 2.0
ale ja tę maltę 2.0 – wraz z jej założycielskim mordem – szanuję
od tamtej wolę po stokroć
jej niezbywalną sztuczność wyczuwam, ale dobrze się w niej czuję
jej sztuczność jest moją sztucznością – też kiedyś byłem inny, innym hołdowałem rozrywkom, swoje trupy w szafie mam
z maltą 2.0 mam więc pakt, trzymamy się w szachu – wiem, co zrobiła (co musiała zrobić), żeby stać się tym, czym dziś jest, ale też wiem, co razem w nineteesach i na przełomie wieków wyczynialiśmy, i nie powiem, żeby mi się do wyznań na ten temat spieszyło
mamy wspólną tajemnicę
mamy o czym milczeć
nie piszę więc swoich wspomnień z pozycji sentymentalnych (które niby mógłbym już powoli zajmować), bo nie tęsknię za tamtą maltą, dobrze mi z tą
ale kiedy myślę dziś o tym, czym jest dla mnie malta, to trudno mi nie układać tego w opowieść, która ma swoje przedtem i swoje potem
może to słabość mojej pamięci, skłonność do uproszczeń – że tamta malta to dla mnie właśnie coś w rodzaju mitu
że układam to tak, jakby tamta malta była jakąś baśniową krainą, do której bramy na zawsze zostały zamknięte
ale nawet jeśli nie potrafię tego inaczej pomyśleć, to i tak jestem pewien, że owych bram otwierać bym nie chciał
nie chodziłbym dziś na tamten festiwal (jestem już wyrafinowany zbyt)[4]
pal jednak sześć moje preferencje, moje chodzenie i niechodzenie
tak naprawdę chodzi chyba o coś innego
bo skoro są jakieś mityczne bramy do utraconych krain
to zawsze się znajdzie ktoś, jakiś kapłan dawnych mitów, kto się pod nimi rozłoży
kto znajdzie cel i sens w tym, żeby czekać na ich otwarcie
i dowodzić, że źle się stało, że zostały zamknięte
i że lepiej nam się żyło w tamtej krainie
wtedy, ach wtedy
kiedy spektakle były za darmo
kiedy nie było żadnych podziałów
kiedy byliśmy jedną, szczęśliwą wspólnotą
a potem zmienili nam festiwal i wszystko się zepsuło
to oczywiście nieprawda, żaden festiwal nie ma takiej mocy
ale nie zmienia to faktu, że w historii tego akurat festiwalu ewidentnie jest jakieś przedtem i jakieś potem
owo przedtem i owo potem spaja dziś nazwa
nazwa-marka
nazwa-legenda
nazwa: opowieść o pęknięciu dawnego połączenia
***
nazwa: wspomnienie dawnych tragedii
z tamtej malty
pamiętam śmierć aktorki w czasie występu (chociaż mnie tam nie było, pamiętam to raczej jako ważne wydarzenie w życiu miasta)
nie pamiętam jej imienia ani nazwiska
nie pamiętam nazwy teatru, z którym występowała, ale był to teatr cyrkowy, coś w rodzaju cirque du soleil
a ona była artystką cyrkową
ich namiot stał właśnie nad maltą
i w tym namiocie, nad maltą, na malcie, podczas spektaklu, zginęła
pamiętam, że w relacjach dotyczących tego wydarzenia powtarzał się ten sam motyw – tuż po wypadku, przez dłuższą chwilę widzowie sądzili, że nadal oglądają spektakl, że to się nie dzieje naprawdę
krzyki przerażonych aktorów, wyrwa w spektaklu – to wszystko przez dłuższą chwilę pozostawało po stronie konwencji, pracowało na rzecz teatru, który próbuje uwieść widzów własną nieteatralnością, ci jednak, zaznajomieni już doskonale z zabiegiem tzw. zrywania konwencji, wiedzieli, że to tylko flirt, więc zrywanie konwencji traktowali jedynie jako kolejną konwencję
zastanawiam się, ile mogła trwać ta chwila?
ile potrzeba było czasu, żeby wreszcie pękła iluzja?
pamiętam sformułowanie kilka minut, ale nie wierzę w to, kilka minut to otchłań czasu
kiedy iluzja, po dłuższej chwili, wreszcie pękła, z pęknięcia wydobyło się realne – śmierć
przybyły chwilę później ambulans niczego już nie zmienił
widzowie stali się świadkami
ciekaw jestem, czy to doświadczenie ukształtowało ich teatralnie
czy teatr jest jeszcze im w stanie cokolwiek zaoferować
czy w ogóle chodzą jeszcze do teatru
tak naprawdę, zamiast pisać ten tekst, na trzydziestolecie malty chciałbym zrobić spektakl o tamtym spektaklu
spektakl o tamtej aktorce
spektakl o tamtej publiczności
w poznańskich teatrach często wspomina się śmierć łomnickiego
słynna to śmierć, mityczna, śmierć króla leara na deskach sceny nowego
ale łomnicki zmarł w czasie próby, nie na oczach widzów
jego śmierć była wzniosła i intymna jednocześnie – mistrz zmarł, robiąc to, co kochał
z jej śmiercią jest inaczej – to, co kochała, zabiło ją[5]
zginęła na oczach widzów przekonanych, że odgrywa własną śmierć
przez co przy jej śmierci tak naprawdę nikogo nie było
***
kiedy dziś o niej myślę, może to właśnie ta śmierć, śmierć artystki cyrkowej, była początkiem zmiany formuły festiwalu
może to tam zaczęło się zrzucanie coraz bardziej ciążącego balastu
malta cyrkowa, wypełniająca miasto mimami, żonglerami, performerami
malta offowa, niezależna, umalowana, głośna, dziwna, śmieszna, jarmarczna
trochę, jak na dzisiejsze standardy, biedna i żenująca
trochę, jak na dzisiejsze standardy, niedzisiejsza
malta rozstawiająca się nad maltą jak wujek staszek oplem na przybrzeżnym kempingu
malta z piwkiem w plastikowym kubku
malta dionizyjska (w tym brudnym, niskim, pijanym w trupa rozumieniu dionizyjskości)
malta jak grupa ubranych w czarno-białe stroje akrobatów z powiększenia antonioniego
tamtej malty już nie ma
odeszła razem z tą aktorką, którą przygniotła scenografia podczas występu
dlaczego w tamtym miejscu nie stanęła jakaś tablica pamiątkowa?[6]
dlaczego spacerujący wzdłuż brzegu jeziora nie napotykają się na poświęconą jej siste viator?
what you are, I once was
what I am, you will be
tu zginęła aktorka
tu skończył się festiwal
***
oczywiście, nie skończył się
zmienił się
a i to nie od razu
przez kilka lat tu i ówdzie można było jeszcze spotkać tego lub innego mima
panczury i gotki jeszcze machały poikami
zdarzały się jeszcze plenerowe spektakle
off jeszcze wierzył, że rozpadający się związek z maltą ma przyszłość
jeszcze usta usta, jeszcze biuro podróży, jeszcze ósemki
a w tym wszystkim jeszcze grzegorz jarzyna, który wystawił o p e r ę
może to jeden z ostatnich momentów tego liminalnego okresu?
farsowo rozpasane, teledyskowe, trochę śmieszne, w sumie raczej nieistotne cosi fan tutte
jedną nogą jeszcze w tamtej malcie, chichotliwej, śmiesznej coraz mniej śmiesznym poczuciem humoru, drugą już w tej nowej (która oto właśnie, szaleńczy punkt zwrotny, decyduje się sięgnąć po operę)
znawca opery ze mnie żaden, ale to akurat wydaje mi się dość oczywiste: zestawić cosi fan tutte, idąc śladem maltańskich oper, z czarodziejską górą andrzeja chyry
to jak zestawić z sobą dwa światy
i przekonać się, że nie mają z sobą nic wspólnego
***
nazwa: wspomnienie spektakli na ulicy (spektakli, które równie dobrze można było zobaczyć przez zupełny przypadek, przechodząc akurat obok)
z tamtej malty
pamiętam cukierki rozrzucane przez demonicznego władcę przejeżdżającego powozem w dół padarewskiego
dopiero podczas powrotu do domu zrozumieliśmy z siostrą, że była to forma łapówki
że w ten sposób ów demoniczny bohater próbował nas – kilkuletnie dzieci – sobie zjednać
podstępnie kupić nasz poklask (i zapewne rozgrzeszenie dla swoich niecnych uczynków)
cukierki stały się wstrętne i ciężkie
problem polegał na tym, że łapówki nie było już jak zwrócić
nie było już demonicznego władcy, któremu można je było z pogardą odrzucić
zniknął wraz z zakończeniem spektaklu (najpewniej gdzieś w klubie festiwalowym)
a my zostaliśmy z cukierkami w dłoniach
i palącym pytaniem: jak dostać się z powrotem do świata fabuły?
tylko tam możemy załatwić nasze porachunki
tylko tam zwrócenie cukierków będzie miało sens
powrotnego portalu nie udało się otworzyć, więc podejrzewam, że koniec końców po prostu je zjedliśmy (ale z odrazą, więc moralnie zwycięzcy)
od tego czasu podejrzliwie traktuję poczęstunki w teatrze
***
nazwa: wspomnienie zjawiska mimów
z tamtej malty
pamiętam człowieka, który spędził cały dzień, siedząc na krześle przyczepionym wysoko do elewacji kamienicy na świętosławskiej
udawał, że tam żyje
wytworzył wokół siebie iluzję powietrznego mieszkania
pamiętam, że zastanawiałem się, jak zamierza stamtąd mianowicie zejść (nie zastanawiając się jednak, jak się tam znalazł)
kto wie, może został na tym krześle i siedzi tam aż do dzisiaj
ostatni maltański mim
uczyniłbym go postacią honorową: malta już dawno nie ta, ale tego jednego mima ma
bo chociaż mim – w sensie profilu działalności – cieszy się dziś umiarkowanym uznaniem jako artysta
to jednak nie skreślałbym go tak łatwo
nie zapominałbym mima
na użytek tego wspomnienia rozumiem jako metonimię (metomimię) całego tamtego festiwalu – malta z lat 90. ma dla mnie minę mima
nie zapominałbym o nim jednak nie przez wzgląd na sentyment
lecz raczej dlatego, że ten metonimiczny mim – z całą swoją śmiesznością, dziecinnością, naiwnością środków wyrazu – jest bliżej czegoś, co pojmuję jako źródła teatralnych tradycji i energii, niż cały polski teatr współczesny razem wzięty
przechowuję w sobie takie wyobrażenie o teatrze, a zwłaszcza o aktorach, że są to specjaliści
i że część ich specjalności polega – powinna polegać – na sprawności fizycznej
że jedno ze słabo dziś bijących źródełek tej profesji, że ich historia – odległa, owszem – to również fikanie koziołków, żonglowanie piłeczkami i podejmowanie ogólnie pojętego wysiłku ku uciesze gawiedzi
w tym sensie aktor, który potrafi się podciągnąć dziesięć razy, byłby lepszy (dwa razy) od aktora, który potrafi się podciągnąć pięć razy (a i tak postawiłbym wszystkie pieniądze, których nie mam, że aktorów, którzy potrafią się podciągnąć pięć razy, jest w polsce pewnie ze trzech)
ale szkoły aktorskie – precyzyjnie rozdzieliwszy te porządki – nawet nie próbują udawać, że przygotowanie fizyczne traktują na równi z przygotowaniem artystycznym
a we współczesnym teatrze ciało przydaje się aktorom co najwyżej w przypadku tak zwanych układów choreograficznych[7]
oczywiście, w przypadku teatru muzycznego i teatru tańca jest dokładnie odwrotnie – pracują tam artyści o niesamowicie sprawnych ciałach, ale, jako że robią w rozrywce, nauczyliśmy się oczekiwać od nich nieco mniej w wymiarze, by tak rzec, intelektualnym
i tak sobie teraz tkwimy w tym uwiędłym, melancholijnym, rozedrganym teatrze
teatrze emocjonalno-psychologicznych kamertonów
teatrze bez ciała (który tak kocha o ciele rozmawiać)
teatrze bez mięśni
teatrze bez jakiejś elementarnej seksualności
bez wigoru
(w dużym skrócie, uważam, że to „wina” krystiana lupy)
a mim pałęta się gdzieś po imprezach urodzinowych dla wpatrzonych w swoje smartfony dzieci i jedyne, co jest w tym śmieszne, to jego honorarium
mim winien wrócić
i odmienić oblicze sceny
tej sceny
***
nazwa: wspomnienie miejskich peregrynacji
z tamtej malty
pamiętam spektakl, którego tytułu nie pamiętam (może to była ambasada?)
ale też właściwie nie sam spektakl jest treścią wspomnienia
widzowie byli wcześniej informowani, gdzie i o której mają się stawić
zgodnie z planem, o wyznaczonej godzinie spotkaliśmy się w niewielkiej, czteroosobowej grupie przy stoliku w meskalu
nie znaliśmy się, nie wiedzieliśmy nic o sobie ani o tym, co ma nastąpić
wybiła wyznaczona godzina, nic się nie działo, mijały kolejne dziwne minuty
nie wiedzieliśmy, co mamy robić, wciąż brakowało jakiegoś wyraźnego wektora naszego spotkania
zaczęliśmy się nawzajem podejrzewać o bycie aktorami i intencjonalne przedłużanie tajemniczości naszego spotkania
ktoś usilnie próbował przekazać mi pieniądze za bilet, moje odmowy i próby wyjaśnienia, że ja też przyszedłem wziąć udział w spektaklu, biorąc jedynie za potwierdzenie swoich podejrzeń, że jestem aktorem i gram z nim w niegranie
prosta próba przeniesienia teatru poza teatr, rozegrania części spektaklu w okolicznościach nieteatralnych, okazała się zdumiewająco silna
nagle wszystko zaczęło być teatrem (albo przynajmniej wszystko o bycie teatrem i przynależność do teatru było podejrzewane)
sytuacje uporządkował dopiero „prawdziwy” aktor, który, trochę spóźniony, dotarł w końcu na spotkanie z nami i wyraźnie prowadzoną „rolą” przywrócił zdrowe proporcje tego, co naprawdę, i tego, co grane
nie mógł wiedzieć, ile napięć wywołało jego spóźnienie i jak nabrzmiały teatralnością był balonik, który przebiło jego przyjście
a może spóźnił się specjalnie? może wymyślił sobie to spóźnienie jako coś w rodzaju eksperymentu na nas?
przypominam sobie ten spektakl, kiedy czytam ostatni rozdział ameryki franza kafki – ten o teatrze z oklahomy, w którym dla każdego znajdzie się miejsce
***
ii: a potem
a potem było już inaczej i to już każdy sam wie
pamiętam trylogię koyaanisqatsi, powaqqatsi i naqoyqatsi, z muzyką philipa glassa wykonywaną na żywo
nie wiem, na której to malcie było
ale skoro philip glass, to musiała być już jedna z nowszych
nad częścią wydarzeń majaczył już ten szczególnie bliski poznaniowi koncept na art & business (koncerty odbywały się w starym browarze)
na naqoyqatsi nie byłem, bo sprzedałem bilet przed wejściem na koncert, żeby mieć za co siedzieć z koleżanką w klubie festiwalowym (i nawet z perspektywy czasu wydaje mi się to udanym interesem)
tego roku klub znajdował się w starej rzeźni, przez co zyskał charakter miejsca raczej niszowego
na wewnętrznym dziedzińcu, gdzieś pośród wypatroszonych budynków, o jego życie i sens walczyło każdej nocy, do każdego świtu, nieliczne grono teatromanów
jedną markę piwa w plastikowych kubkach serwowały znane postacie poznańskiego offu
ludzie z offu – za barem
dawni herosi malty – podający piwo po koncercie philipa glassa
przesunięci gdzieś na daleki margines – ale wciąż uznający festiwal również za swoje święto, wciąż straceńczo obecni
jedna z zapewne niezamierzonych, choć zarazem niewymijalnych konsekwencji zmienionej formuły festiwalu
***
pamiętam, że w starej rzeźni widziałem made in poland
i kiedy eryk lubos kijem bejsbolowym roznosił w drebiezgi zaparkowany pod bramą samochód
to naprawdę zrobiło to na mnie wrażenie
przez chwilę, w tłumie, nie wiedziałem, co się dzieje
przez krótki moment wojcieszkowi udała się w tym miejscu sztuczka, o której tak wielu marzy: teatr, który potrafi skutecznie udawać, że nie jest teatrem (część sukcesu polegała na tym, że lubos nie był jeszcze wtedy tak popularnym jak już chwilę później aktorem)
to było w tym samym miejscu, w którym był tamten klub
ale nie wiem, czy działo się to w tym samym roku
***
pośród tych rozrzuconych wspomnień
najważniejszym dla mnie związanym z maltą doświadczeniem są jednak wszystkie, oglądane przez kolejne lata, spektakle needcompany
ale nie ma tu żadnego pęknięcia (chociaż właściwie jest: ich spektakle, utkane z tak wielu konceptów, języków, sprawiały, że pękały ciasne ramy mojego myślenia o teatrze, moich spodziewań, oczekiwań i przyzwyczajeń)
była bezcenna regularność ich przyjazdów
kolejne okazje do oglądania i słuchania viviane de muynck
i isabella’s room, chyba mój ulubiony spektakl needów
i piosenka z tego spektaklu, która nazywała się song for budhanton
najpierw lauwers, sam, śpiewa o gościu, który, mimo upadków, nigdy się nie zatrzymuje
a potem dołączają się do niego pozostali aktorzy i poszerzają podmiot piosenki
zaczynają śpiewać o ludziach, którzy, mimo upadków, nigdy się nie zatrzymują
wysokim, ale zarazem bardzo ciepłym głosem jedna z aktorek buduje tło piosenki: we just go on and on and on
była to piosenka idealna
jej piękno nie jest szczególnie wyrafinowane
jest to raczej piękno łatwe
ale i za to – a może zwłaszcza za to – ją lubię
spektakle needcompany często bywały piękne łatwym pięknem
ale może przez to egalitarnym, bardziej wspólnotowym
może needcompany to właśnie – jeśli nie w znaczeniu społecznym, to przynajmniej teatralnym – ten nowy mim, mim na miarę naszych czasów
może dlatego mam taką słabość do ich teatru
bo oni robią teatr tak, jak ja myślę – jak mam na prywatny użytek wykoncypowane – że dobrze byłoby robić teatr
piosenkę wyjąłem ze spektaklu i przywłaszczyłem ją sobie
wrzuciłem na swoją playlistę
puszczam ją sobie, jak nie wiem, co dalej
***
nigdzie mnie te wspomnienia nie prowadzą
do siebie chyba tylko samego, pętelką
więc mam jeszcze tylko jedno, na koniec
gdzieś pomiędzy kiedyś i dziś i temu dziwnemu splotowi chyba najbardziej poświęcone
zaczyna się w moim rodzinnym domu
gdzie na ścianie wisi ramka
w niej oprawiony – bilet
bilet, który nigdy nie został wykorzystany
bilet-wspomnienie: o czymś, czego nie było (a przez to stało się czymś zupełnie innym)
coś, czego nie było (a przez to stało się czymś zupełnie innym) również doprowadziło do pęknięcia
najpoważniejszego być może w historii festiwalu
miał być jeden spektakl, a zamiast niego zrobił się zupełnie inny spektakl
ten nowy, nieplanowany spektakl – spektakl społeczny, medialny, spektakl, w którym wszyscy wzięliśmy udział – przyjął dynamikę, którą dobrze już dziś nauczyliśmy się rozpoznawać, choć wtedy fakt, że w ogóle do niego doszło (a tym samym nie doszło do tego pierwotnego), był jednak czymś w rodzaju szoku
przedsmak wielu późniejszych batalii
pierwszy pokaz brutalnej, tępej siły, którą potrafią mieć protesty przeciwko przedstawieniu teatralnemu
zgromadziliśmy się, obrońcy spraw przegranych
czytaliśmy na głos tekst sztuki
głośno, głośniej, tak żeby przekrzyczeć ich modlitwy
ale ich modlitw nie dało się przekrzyczeć (a nawet jeśli, to co to za idiotyczne zwycięstwo)
dzieliliśmy się poczuciem porażki po decyzji dyrektora o odwołaniu spektaklu
(a więc wystarczy, pytaliśmy się z niedowierzaniem, grupka katolickich furiatów, by wymusić odwołanie naszego – niegroźnego, wydawałoby się – wydarzenia kulturalnego?
by sterroryzować nasz festiwal?
by zabronić nam, ateistom, porozmawiać o bogu?
tak, wystarczy)
dzieliliśmy się poczuciem porażki w zderzeniu z jedynym prawem, które wylazło nagle na wierzch, odsłaniając ukrytą matrycę rzeczywistości – prawem katolickim (tym polskim, nie tym chrześcijańskim)
z prawem obrażonych uczuć religijnych
i dowiadywaliśmy się, że uczucia religijne są obrażane awansem (pierwsze z wielu zderzeń z siłą tej odwróconej logiki)
i że debatą o spektaklu nie rządzi namysł nad metaforą
że debatą o spektaklu nie rządzi treść spektaklu, tak jak chcieliby ją pojmować jego twórcy i jego widzowie
i że w ogóle nie istnieje coś takiego jak debata o spektaklu (a te, które istnieją, nie mają najmniejszego wpływu na spór wokół niego)
bo jest tylko jedno decydujące o wszystkim założenie: obraza uczuć religijnych
i ono nigdy nie ulega zmianie
nigdy nie dochodzi do momentu, gdy protestujący, po wysłuchaniu argumentów przemawiających za tym, że spektakl wcale nie obraża uczuć religijnych, uznają, że popełnili błąd i wycofają się z zarzutu o obrażaniu uczuć religijnych (bo przecież, jak obrońcy będą dowodzić koncyliacyjnie – ale nieuchronnie protekcjonalnie – w swoim wydźwięku spektakl jest przecież głęboko chrześcijański)
nigdy nie padnie zdanie: pomyliliśmy się, teraz rozumiemy, macie rację, oglądajcie sobie spokojnie
dlaczego? bo tam są obrażane świętości
a świętość to nie jest coś, czego się dotyka
świętość to nie jest coś, co się przemyśliwuje
świętość to nie jest coś, czemu się stawia pytania
świętość to nie jest coś, co się interpretuje
świętość to nie jest coś, co się rekontekstualizuje
świętość to nie jest coś, co się umieszcza w teatrze
świętość to jest coś, co jest
wara
***
ale i to nie do końca
bo powiedzmy, że ta banda oszołomów, która gotowa była własną piersią blokować wystawienie spektaklu garcíi[8]
ci rejtani złej sprawy – babcie z różańcami (drewnianymi), chłopaki z lecha (różańce metalowe, wariant bojowy) i szurnięty zakonnik z plakatem (napis uniwersalny, nie trzeba wypisywać za każdym razem nowego, można przypierdolić każdemu)
ci najemnicy w armii boga
ci kawalerowie maltańscy
ci samozwańczy rycerze tej wymierzonej w cywilizację śmierci wyprawy krzyżowej
więc powiedzmy, że kiedy oni mówią, że chodzi im o boga, to tak naprawdę nie chodzi im o boga
i tak naprawdę nie chodzi im ani o te świętości, ani nawet o te niby obrażone uczucia religijne (choć już o uczucia pewnie tak)
i powiedzmy, że to nie są tylko babcie, chłopaki z lecha i ten szurnięty zakonnik
może stoi tam ktoś jeszcze
może stoi tam na przykład jakiś mim
bez makijażu, wygląda jak zombie, jest z przedtem, jest zombie, i oni wszyscy też są zombie
więc powiedzmy, że stają tam ludzie, dla których na tej nowej malcie – zabiletowanej i skuratorowanej, być może dziwnej i, być może, niezrozumiałej – nie ma już miejsca
i to nie jest pierwszy raz, kiedy tego miejsca nie ma
bo tego miejsca nie ma już od dłuższego czasu
bo nie jest już tak jak kiedyś, kiedy spektakl można było zobaczyć przypadkiem, na ulicy
bo coś, co było wspólne, przestało być wspólne
ale powiedzmy, że kiedyś byliśmy tam razem
razem łapaliśmy tamte cukierki na paderewskiego
razem mokliśmy na koncercie nelly furtado
razem siedzieliśmy nad brzegiem malty
zanim zamienił się w serię eventów kulturalnych, razem mieliśmy festiwal
no więc powiedzmy, że kiedy oni stają, przepraszam, u bram (no bo jednak zamku)
to oni nie mówią tak naprawdę: zabraniamy
tylko mówią: wpuśćcie nas
to my wtedy z kolei nie mówimy już: ale pozwólcie nam obejrzeć spektakl
nie mówimy: ale konstytucja
nie mówimy: ale przecież to nie jest tak, jak myślicie
tylko mówimy: sorry, zamknięte
mówimy: tak, to nie jest dla was
mówimy: i tak tego nie zrozumiecie (moglibyście to zrozumieć, gdybyście wysłuchali naszych tłumaczeń, ale skoro nie chcecie słuchać, to już nie jest nasz problem)
mówimy: to jest nasz festiwal
wara
///
naprawdę wolałbym zrobić spektakl o tamtym spektaklu
tymczasem trzydzieści
bawmy się
[1] prywatną zasadą pisania tego tekstu – próby wejrzenia w pamięć – uczyniłem odcięcie od narzędzi weryfikacji: nie zaglądam do archiwów gazet, nie korzystam z wyszukiwarki internetowej – pozostając gdzieś pomiędzy „być może”, „najprawdopodobniej” i „prawie na pewno”, płynę przez mielizny własnej pamięci (o której, nawiasem mówiąc, nie mam szczególnie dobrego zdania – właściwie specjalizuję się raczej w zapominaniu niż pamiętaniu)
[2] oto paradoks pamięci – być może ocalić coś, czego nie pamiętamy, można jedynie przez nieprzypominanie sobie tego; winnetou „przypomniany” okazuje się tekstem beztrosko rasistowskim (wszystkie fundujące go schematy z radością powtórzył zresztą serial z pierre’em brice’em), a przygody old shatterhanda i winnetou są opisywane z finezją w gruncie rzeczy wątpliwą – słowem, żałuję
[3] czy może być coś bardziej średnio-aspirująco-klasowo odrażającego niż festiwal teatralny, który ma własną markę wina? i to wina, w dodatku, co przyznaję niechętnie, dobrego?
[4] no, chyba że na nelly furtado – sprawę uważam za niedokończoną
[5] sentymentalizuję, nie wiem tego, równie dobrze mogła wcale nie kochać swojej pracy; myślę zresztą, że to szkodliwy mit, że artyści w oczywisty niejako sposób kochają swoją pracę i że to podążanie za pasją wynagradza im niedostatki materialne i ogólny poziom zawodowo-życiowego chaosu, na który skazują się, wybierając sztukę
[6] Tablica pamiątkowa została umieszczona na budynku toru regatowego Malta (gdzie grano przedstawienie) kilka dni po wypadku w 2002 roku i widnieje tam do dzisiaj [przyp. red.] .
[7] swoją drogą, ostatni, bardzo teatralny, film gaspara noé zaczyna się – kto widział, ten przeżył i wie – od sekwencji tanecznej; ta sekwencja, nagrana w jednym ujęciu, trwa dobre paręnaście minut i, oglądana z perspektywy twórców teatralnych, którzy próbują od czasu do czasu stworzyć układ choreograficzny, jest po prostu zawstydzająca; ale w polskim teatrze dramatycznym, rzecz jasna, nie da się stworzyć takiego układu, bo polski teatr dramatyczny nie jest, rzecz jasna, od tańczenia, tylko od grania dramatów
[8] a potężna to siła – jak zapisał komendant, cała poznańska policja nie byłaby w stanie sobie z nimi poradzić (walkower policji w starciu z armią boga to tym samym kolejna istotna rzecz, która wydarzyła się tutaj awansem)