„Genesi..." to powtórny akt stworzenia - pokraczny, bo małpujący Boże dzieło. W tej wersji Stworzenia pokazane są: brzydota, zło, brud i okrucieństwo, lecz także miłość, dobro, czułość, poświęcenie. A że wcielone w zdeformowane ciała Ewy z amputowaną piersią, bezrękiego Kaina czy ohydnego w swej chudej nagości Lucyfera - to już kwestia gustu Castellucci wybrał antyestetykę, chcąc mocno i celnie trafić do wrażliwości widza - tego, który już wyrósł z pięknych, miłych sercu baśni.
W owym ponownym „Genesis" wszystko jest niby tak samo, ale trochę inaczej: Kain przyciska martwego Abla do piersi, chcąc go nadaremnie ożywić, dziecko usiłuje tchnąć życie w nieżywy ludzki płód, zanim umieści go w formalinie, Maria Skłodowska-Curie skonfrontowana jest z Lucyferem i kalekimi ofiarami swoich odkryć... „Genesi..." jest jak piękny, ohydny sen, przeciw któremu się buntujemy, lecz który chcemy śnił wciąż na nowo.