Romowie plasują się dziś wysoko na liście wrogów ruchów nacjonalistycznych w całej Europie Wschodniej. Zjawisko to jest szczególnie obecne na Węgrzech, gdzie są oni piętnowani zarówno za to, że – co absurdalne – nie są Węgrami, jak i za wszystkie stereotypy, które od wieków definiują Romów. Los nomadów – romskich czy innych – w państwach narodowych nigdy nie był łatwy. Zdawać by się mogło, iż nie istnieje ludzkie prawo, które akceptowałoby brak osiadłego trybu życia, jak i prawo, które pozwalałoby nie przynależeć do żadnego państwa.
Jednak ów brak korzeni ukształtował romskich muzyków. Kogo obchodzi, skąd pochodzi muzyk, albo jakim mówi językiem… Ten sam brak korzeni wykształcił też szczególne nastawienie do tworzenia muzyki, pozwalające na zbieranie i łączenie ze sobą rytmów i elementów wielu kultur z duchem wolnym i nieograniczonym cudzymi przekonaniami. Dzięki temu muzyka romska nie poddaje się łatwym definicjom. Można ją określać jedynie za pomocą nieprecyzyjnych i wywrotowych stanów, takich jak pasja, żywiołowość czy dusza.
Postrzegam Romów jako najbardziej euroazjatycki wśród wszystkich ludów. Lud ten, podobnie jak niemal wszystkie plemiona europejskie, rozpoczął swą wędrówkę gdzieś na Wschodzie, aby zakończyć ją gdzieś na Zachodzie. Z tą różnicą, że nigdy tak naprawdę nie osiadł i do dziś – częściowo z powodu prześladowań i niedostatku – jest bardziej mobilny od innych nacji.
Trzeba by zaawansowanych poszukiwań, aby znaleźć coś, co bliżej określałoby pojęcie kultury „euroazjatyckiej”. Mieszkając na krawędzi Europy, widzę Azję z okien mojego mieszkania po drugiej stronie Bosforu. Różnice po obu stronach tej linii podziału są oczywiście wyimaginowane – po przepłynięciu kanału nic się znacząco nie zmienia (mimo stopniowych i nachodzących na siebie zmian na trasie pomiędzy „Zachodem” i „Wschodem”). Tym, co czyni tę kontynentalną nie-granicę ciekawą, jest fakt, iż wyznacza ona miejsce, z którego kultura azjatycka najbardziej przenikała na Zachód, a kultura zachodnia na Wschód – miejsce będące zarówno przejściem, jak i swoistym centrum tej części świata, którą można nazywać Eurazją; miejscem, gdzie przez wieki Wschód stykał się z Zachodem (a także Północ z Południem). To strefa, która obejmowała kolejno imperium starożytnej Grecji, imperia wschodniorzymskie i osmańskie, gdzie rozegrał się ich ostateczny, groźny i katastrofalny upadek; strefa, która – miejmy nadzieję – zostanie niedługo ponownie zjednoczona dzięki wciąż kruchemu tworowi zwanemu przez nas Unią Europejską. Można żywić nadzieję, że za przynajmniej 100 lat polityczni wizjonerzy budować będą unię eurazjatycką, a może nawet globalną.
Jedną z rzeczy wywołujących w miejscu, w którym mieszkam, trudny do zniesienia smutek (bijący również z XX-wiecznej historii Polski) jest nieobecność. Niemalże całkowita nieobecność Greków, Ormian, Żydów, Arabów i Afrykańczyków z Anatolii. Częściowa nieobecność Turków, Arabów, Afrykańczyków, Żydów i Ormian z Bałkanów. Pozostały po nich tylko duchy, opuszczone lub wykorzystywane do nowych celów budowle oraz echa obecności ich kultur.
Podobnie jak Warszawa czy Kraków, Stambuł z kosmopolitycznej metropolii stał się zwykłym miastem, niemalże pozbawionym imigrantów spoza Anatolii, ludów niegdyś to miejsce zamieszkujących, osób czarnoskórych czy nie-muzułmanów. Jednak paradoksalnie, chociaż mieszkańcy miasta nie są tego świadomi, prawie cała jego populacja to w istocie imigranci, gdyż rdzenni mieszkańcy zostali ograniczeni do niewidocznej pozostałości. Właśnie w tym miejscu, opanowanym przez duchy i echa, obecność kultury euroazjatyckiej wydaje mi się najbardziej sugestywna.
Istnieje jednak lud, który zdaje się ucieleśniać bardziej niż jakikolwiek inny prawdziwie euroazjatycki pierwiastek – Romowie. Może właśnie we flamenco i muzyce bałkańskich Cyganów odnajdziemy mieszankę muzyki, która jest zarazem europejska i azjatycka.
Uznałem więc, że wieczór kultury romskiej będzie doskonałą muzyczną ilustracją tego, czym jest kultura euroazjatycka. Cieszę się, że udało nam się doprowadzić do spotkania romskich muzyków z Radżastanu, Egiptu, Grecji, Węgier i Andaluzji, reprezentujących niezwykłą kulturową i geograficzną różnorodność ludu, który – pomimo wieków rozdzielenia – nadal jednoczy się pod nazwą Romowie. Nazwą, która dla mnie opisuje raczej pewien stan ducha, który nie chce spocząć i podporządkować się; ducha, dla którego przyjemność płynąca ze śpiewu i tańca jawi się jako jedna z największych ludzkich swobód.
Nick Hobbs
kurator